50 złotych od dziadka - odpustowe wspomnienia Bogdana Frymorgena

22 czerwca 2020 2259

Bogdan Frymorgen, znany dziennikarz pochodzący z Komorowic, postanowił podzielić się z czytelnikami portalu komorowice.pl kolejnymi wspomnieniami.



Dziadek nie zapominał o odpuście. Na w Św. Jana wołał nas do siebie, otwierał przedwojenny portfel i dawał po pięćdziesiąt złotych. To był rytuał. Pamiętam, że trzymał pieniądze w kredensie miedzy obrusami. Bez słowa wyciągał dwa banknoty - jeden dla mnie, a drugi dla brata. Zawsze były nowiutkie, prosto z banku, bez żadnych załamań czy znaków długopisem. Po wręczeniu pieniędzy, kładł nam na głowach dłonie, jakby nas błogosławił. Nic przy tym nie mówił, bo małomówny był nasz dziadek Janek. Małomówny i szczodry.

Raz w roku, na placu przy kościele, pojawiały się karuzele. Większa, z krzesłami na łańcuchach, i ta mniejsza, dla dzieci, z kolorowymi autkami. Były też strzelnice, które lubiłem najbardziej. Imponował mi facet łamiący na kolanie pneumatyczną wiatrówkę. Szczególnie gdy wręczał mi śrut, mrugając porozumiewawczo okiem. Zaraz po mszy ruszałem z kolegami do boju. Celowaliśmy do sztucznych, woskowanych kwiatów na drucie i czarno-białych fotografii. Byli na nich jacyś ludzie, ale nikogo nie rozpoznawałem. Kto w mojej wsi słuchał Hendrixa? Kto kolekcjonował płyty Beatlesów?

By wygrać, trzeba było trafić do tarczy lub w szklaną rurkę. Rozpryskiwała się na mikroskopijne ziarenka, które zostawały we włosach. Gdy wieczorem myłem głowę, sypały się do zlewu, jak brylanty. Powrót ze strzelnicy do domu był rytuałem przejścia. Dumny byłem z siebie. Mnie, kilkuletniemu smykowi, w końcu ktoś dał karabin do ręki. Dotychczas widziałem to tylko w filmach. Tak co roku stawałem się starszy, jak Janek z Czterech Pancernych. Upolowane gipsowe tygrysy wręczałem w prezencie matce, jakbym wracał z safari. Ona stawiała je na telewizorze, ale dzień później już ich tam nie było. Nie wiem, gdzie znikały. Pewnie na jakimś cmentarzysku gipsowych tygrysów.

Na straganach można było kupić cuda. Kolorowane monidła z Hansem Klossem i zdobione muszelkami figurki Maryjek. Wokół pachniało cukrową watą. Szczególnie przepadałem za kremowymi misiami. To też był rytuał. Rozsuwałem je w palcach na dwie połowy, wylizywałem ze środka piankę, a dopiero potem zjadałem andruty. W ten sposób starczało misia na dłużej. Były też pistolety. Tak pokraczne, że nie przypominały pistoletów. Dla dzieci na kapsle, a dla starszych na korki. Dla każdego coś miłego, w zależności od wieku. Nawet dla najmłodszych - maluchy prowadzone przez rodziców za rękę, dostawały wiatraczki i machające skrzydłami drewniane ptaszki. Terkotały, jak średniowieczne kołatki ostrzegające przed dżumą.

Wszędzie panował hałas. Ryczały tandetne trąbki, które psuły się po drugim wydechu, i przyklejane do podniebienia piszczałki. Te były szczególnie popularne. Pozwalały mówić głosem kosmity, tworząc własny, odpustowy język - coś na kształt recytacji i śpiewu. Starsi się nawoływali, dzieci płakały. To był niezapomniany obraz. Jak z wibrujących obrazów Bruegela. Mieszające się z tłumem siostry zakonne przypominały Arabki w hidżabach. Księża, kominiarzy spódnicach. Cała wieś spotykała się na odpuście wolna od grzechu. Ludzie ze sobą rozmawiali, zdarzały się też małe kłótnie. Ale nikt nie udawał, że jest kimś, kim nie jest. To praktykowano co tydzień w kościele, ze złożonymi do modlitwy dłońmi.

Gdy rodzice wracali do domu, próbowaliśmy szczęścia na ruletce. W niczym nie przypominała tej z Las Vegas. Na tarczy obracały się plastikowe koniki z rycerzami nabitymi na szprychy. Galopowały po wprawieniu w ruch, po czym zwalniały, muskając głową gęsie pióro. Obstawiano rumaki czarne i czerwone. Był też jeden, biały, który wygrywał wszystko. Pamiętam odgłos rozpędzonej tarczy i jęk zawodu młodzieńców tracących kieszonkowe. Nie mieliśmy szans. Pan obsługujący ruletkę był bystry. Nie pozwalał nikomu wygrać. Zawsze stawiał na konia, który przybiegał do mety pierwszy. Miał do tego wyjątkowo sprawną rękę.

Podobnie jak Cygan, który pod trzema kubkami chował guzik. Mieszał nimi na oczach zebranych i mógłbym przysiąc, że dawał nam wygrać. Przecież wystarczyło nie spuszczać z niego oka, żeby pod właściwym kubkiem znaleźć fortunę. Nad głowami fruwały banknoty. Sypały się przekleństwa. Zasada była prosta. Pierwsze dwa razy człowiek wygrywał, a potem wszystko tracił. Mimo to, przy stoliku zawsze zbierał się tłum. Starsi chłopcy palili Sporty, dorośli Klubowe. Wszyscy klęli w niebo glosy i winili pecha. Nikt nie podejrzewał Cygana. Nie pozwalał nam na to honor.

Największą atrakcją była jednak beczka śmierci - to był dopiero hazard! Budowano ją przez kilka dni z desek i metalowych rurek. Gdy była gotowa, do środka wjeżdżali śmiałkowie na żużlowych motocyklach. Rozpędzali się na dolnym pierścieniu, a potem, korzystając z siły odśrodkowej, prostopadle jeździli wokół wewnętrznej ściany. Czasami we trzech się ścigali, przysłaniając niebo spalinami. Ach, jak ja lubiłem te sztuczki! Kochałem ten ryk motorów. Kulminacyjnym momentem pokazu był wyczyn kaskadera, który po rozpędzeniu motocykla, stawał na siedzeniu i rozkładał ramiona, jak Chrystus na krzyżu. Był wskazówką boskiego zegara. Dla nas był bogiem odpustu.

To nie była we wsi jedyna rozrywka. Raz w miesiącu przyjeżdżało objazdowe kino. Zawsze w piątek czekaliśmy z chłopakami na rogatkach, a gdy na drodze pojawiała się niebieska Nyska, biegliśmy za nią pod Dom Ludowy. Tam pomagaliśmy wnosić na salę filmy w metalowych kasetach i projektory. Zawsze były dwa, żeby nie przerywać pokazu. Wcześniej, na oknach wieszaliśmy koce, a nad sceną, wielkie prześcieradło. W zamian pan, który obsługiwał seans, dawał nam darmowe bilety. Był kierowcą, bileterem i operatorem zarazem. Dla nas - supermenem! Pamiętam ten moment, gdy za plecami rozpędzał się projektor, a na wykrochmalonym prostokącie pojawiał się obraz. Takich emocji się nie zapomina.

Tydzień przed przyjazdem kina, na drzewach przed kościołem i sklepem monopolowym, pojawiały się ręcznie malowane afisze. Obwieszczały przyjazd wodza Winnetou lub sympatycznej Godzilli. Wisiały obok piekarni i szkoły. Także na remizie. Gdy padał deszcz, płakały strugami różnokolorowej farby. Często, w dniu przyjazdu kina, plakaty przypominały płótna Jacksona Pollocka, które lata później wadziłem w Londynie. Wszystko zależało od pogody. Ale nie miało to większego znaczenia. Tytuły zapowiadanych filmów znaliśmy na pamięć. Podobnie jak datę i czas projekcji. Kino było wówczas nieekologicznie. Raniło drzewa tysiącami pinesek i gwoździ. Podobnie cierpiały drewniane tablice na nekrologi. Kto myślał o ekologii, gdy z centrali dystrybucji filmów nadciągał Pan Wołodyjowski?

W ten sposób, nie opuszczając wioski, jeździłem konno z Apaczami i śledziłem walki japońskich potworów. Byłem świadkiem trzęsienia ziemi i pożaru wysokiego wieżowca w San Francisco. Do sali Domu Ludowego zaglądali nie tylko bohaterowie socjalistycznych produkcji, także herosi zza Atlantyku. W naszym kinie działy się prawdziwe cuda: Hollywood mieszał się demoludami. Panowała w nim pozorna wolność, równość i braterstwo - odtrutka rzeczywistości w technikolorze. Po projekcji filmu, obowiązkowo zdejmowaliśmy koce z okien i grzecznie ustawiali krzesła pod ścianą. Taka była umowa. W przeciwnym razie za miesiąc nie byłoby darmowych biletów.

Obok naszego kina była jeszcze jedna atrakcja, ale już dla starszych dżentelmenów. Mówili na nią „Pajta” - nie to pub, ni mordownia. To tam, w drodze z pracy do domu, znikali ojcowie. To stamtąd, pod wieczór, wyciągały ich matki. W środku zawsze gęsto było dymu i kuflów z piwem. W wilgotnym korytarzu cuchnęło moczem. Przy stolikach, zamiast ludzkiej rozmowy, słychać było bełkot. Wszyscy mówili tym samym językiem. Ale właśnie do „Pajty” biegaliśmy po meczach rozgrywanych po szkole. Mieliśmy nawet składkową pulę pieniędzy na wodę z sokiem. Sok kosztował 50 groszy, a woda była za darmo. Jej orzeźwiający smak pamiętam doskonale, podobnie jak gapiące się na nas, pijackie mordy.

Urodziłem się w 1962 roku we wsi Komorowice, niedaleko Bielska-Białej, niecałe siedemnaście lat po wojnie. Pamiętam zaparkowane przed pocztą garbate Warszawy i sowieckie helikoptery. Siedziały na pobliskim wzgórzu, jak ważki, czekając na inwazję Czechosłowacji. Wielu rzeczy nie rozumiałem. Na przykład: dlaczego autobus zatrzymywał się przy bożnicy. To pojąłem znacznie później, jak wiele innych, tajemniczych zjawisk PRL-u. Każdy z nas miał dom. Większość ojca i matkę. Mimo strasznych czasów, nikt nie przymierał głodem. Może z wyjątkiem kolegów, których ojcowie zbyt często zaglądali do „Pajty”. Zdarzało się, że wykradali mi z tornistra drugie śniadanie. Traktowałem to z pokorą, niczym odpust boży. Na mnie w domu czekał obiad. Tymczasem na nich, zarzygany ojciec, a potem baty.

Mojej wsi już nie ma. Połknęło ją pobliskie miasto. Nie potrafię odszukać wielu miejsc z dzieciństwa, a te, które rozpoznaję, zmieniły się nie do poznania. Na placu, gdzie stawiano odpustowe stragany stoją wypasione fury. W miejscu gdzie grzechotały strzelnice powstał supermarket. Nieczęsto wracam na stare śmieci, ale robię to z przyjemnością. Czuje się wtedy jak Neil Armstrong na księżycu. W głowie majaczy Londyn - moja odległa planeta - a wokół czuję stan nieważkości. Pozostały stare zdjęcia, jakaś grupa entuzjastów Komorowic na Facebooku i opowieści ludzi, którzy powoli tracą pamięć.

Niespecjalnie tęsknię. Wystarczają wspomnienia. Tak wiele wydarzyło się od czasu gdy wyjechałem, tak dużo jeszcze się zdarzy. Wrócę jednak na koniec do dziadka, bo sumie niego zacząłem. Gdy miał trzy lata stracił matkę. Pięć lat później nie miał już ojca. Żeby przeżyć, poszedł na służbę do bauera. W nocy spał w chlewie, a w dzień pasał świnie. Nie kończył szkół. Ożenił się i założył rodzinę. Potem przez całe życie pracował w młynie. Często woziłem mu na rowerze obiad, uważając żeby nie rozlać zupy. Dwóch rzeczy dziadek nie lubił - zimnej zupy i jeść cudzą łyżką. Miał przyzwyczajenia. Nigdy też nie wychodził z domu inaczej niż w garniturze z krawatem. W kieszonce kamizelki nosił srebrną Omegę, którą przed snem nakręcał. Ten zegarek wisi u mnie na ścianie w Londynie.

Dostałem go w prezencie przed moją pierwszą, zagraniczną wycieczką. Gdy z niej wróciłem, dziadek już nie żył. Często nakręcam ten zegarek, myśląc o tym, ile razy trzymał go w dłoniach. Górna koperta pożółkła do tego stopnia, że nie da się dostrzec pod nią wskazówek. Nie ma to znaczenia. Omega dziadka nie musi odmierzać czasu. Nawet gdy staje, dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę. Kupiłem nawet drugą taką, identyczną, bo mam dwóch synów. Dziadek wypatrzył swoją u jubilera, a ja wylicytowałem na Allegro. Czasy się zmieniają, ale nie jedno. Moi synowie też dostaną kiedyś ode mnie dwa srebrne zegarki. Wyciągnę je z szuflady i zawołam do siebie. Położę na ich głowach dłonie i pobłogosławię.

Bogdan Frymorgen


Bogdan Frymorgen - producent i dziennikarz radiowy. Członek Związku Polskich Artystów Fotografików i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Korespondent radia RMF FM w Londynie.
Bogdan Frymorgen

Komentarze