Język przymarzł do klamki. Wspomnienia B. Frymorgena
3 stycznia 2021
2470
Bogdan Frymorgen, korespondent radia RMF w Londynie, podzielił się kolejnymi wspomnieniami z dzieciństwa spędzonego w Komorowicach. Zachęcamy do lektury!
Zima. Wieś Komorowice. Późne lata sześćdziesiąte. Otwieram drzwi do kościoła. Ale zanim to zrobię, przykładam język do klamki. Przez chwilę zamieniam się w magnes. Klamka mnie przyciąga, a język przykleja się do niej jak ośmiornica. Po szarpnięciu odpada, zostawiając na metalu smugę różowego ciała. Wchodzę do środka jęcząc z bólu, za mną kroczą koledzy - każdy z brakującym kawałkiem języka. To nasza zimowa tradycja. Potem przepychając się łokciami siadamy w ławie. Zawsze w tej trzeciej od ołtarza. W pierwszych dwóch są już zakonnice w szarych habitach. Spokój gówniarze! - syczą przez ramię, nie spuszczając oczu z księdza.
Kiedyś mieliśmy na wsi dwa kościoły. Stały obok siebie, jak ojciec z synem. Wyższy i niższy. Jeden był drewniany, z piętnastego wieku, i ten nowy, zbudowany przed wojną. Przetrwały czarno-białe zdjęcia z tego okresu. Kościoły są tak blisko siebie, jakby trzymały się za ręce. Później ten starszy rozebrano na kawałki. Każdy opisano biała kredą i przewieziono do Krakowa, do skansenu na Wolę Justowską. Tam ponownie kościół z Komorowic stanął na nogach. Zanim spłonął - a płonął dwa razy - Jerzy Hoffman zdążył w nim nakręcić końcowa scenę Potopu, w której rehabilitowano Kmicica. Dziś po naszej świątynni pozostał jedynie żałosny kadłub wyrastający z betonu.
Kościół, którego klamkę całowaliśmy, był już z kamienia. Miał wysoką wieżę z zegarem i stromy dach pokryty blachą. W zimie, jak grom z jasnego nieba, spadały z niego sople lodu. Nadmierne zbliżanie się do kościoła groziło śmiercią lub ciężkim kalectwem - tak matka natura dawała mi pierwsze duchowe ostrzeżenia. Potem już sam trzymałem dystans, ale jako dziecko trzymałem się blisko kościoła. W odpusty przy wejściu klęczeli żebracy - baby w kraciastych chustach i bezzębni starcy odziani w łachmany. Bełkotali coś w moim kierunku i wyciągali splecione różańcem dłonie. Zawsze w kieszeni miałem parę groszy od rodziców. Przechodząc obok, delikatnie uginałem nogi i niepostrzeżenie, niczym pilot bombowca, zrzucałem pieniądze do tekturowych pudeł. Po czym wlatywałem do środka.
Za potężnymi, dębowymi drzwiami panował chłód i półmrok, jakby ktoś wyłączył światło. W przedsionku wisiały kropielnice z woda świeconą. Do dziś czuję tę wilgoć na czole i błyskawiczny znak krzyża. W imię ojca i syna. Raz- dwa - trzy, mokre plamy na piersi postawione niewidzialną igła. Na skróty. Potem ukradkiem oblizywałem paznokcie, bo jeśli woda była święcona, musiała smakować inaczej niż z kranu, albo jak ta, gazowana, którą dziadek kupował w sklepie. Nie wiem dlaczego, ale najbardziej zapamiętałem kościół w zimie. Żeby się przeżegnać przed roratami, często musieliśmy tłuc w kropielnicach warstewkę lodu. Przedsionek nie był ogrzewany. Dopiero za wahadłowymi drzwiami robiło się cieplej.
Tłum wiernych oddychał jednym płucem. Kolorowe witraże po obu stronach nawy stopniowo zachodziły parą. Robiło się coraz ciaśniej i bardziej pastelowo. Balet, jaki rozgrywał się przy ołtarzu, mnie nie interesował. Nie rozumiałem tej choreografii. Była mi zupełnie obca. Cierpliwie czekałem na to, po co przychodziłem do kościoła - na pierwszy pomruk organów. Najpierw odzywały się basy z najgrubszych piszczałek. Były olbrzymie, jak rury kanalizacyjne, które właśnie we wsi zakładano. Dopiero potem odzywały się te średnie, a na końcu akordu, sopranowe flety. Tak pan Linert rozpoczynał swój występ. Czułem go całym ciałem, a najbardziej klatką piersiową. To dla jego magicznych palców chodziłem do kościoła. Msza była jedynie niewinnym pretekstem.
Jego gra przeszywała mnie jak strumień światła. Włosy na karku stawały dęba, a ja doznawałem wniebowstąpienia. Tak było za każdym razem, gdy w niedzielę wchodziłem do kościoła. Niestety parafianie umieli lepiej się modlić niż śpiewać. Nie trzymali rytmu. Często z chóru na piętrze spadał na nich srogi głos organisty. On także śpiewał. Niczym treser, zaznaczał w partyturze miejsce głośniejszą samogłoską. Przeciągał ją tak długo, póki fałszujące owieczki nie dołączyły do peletonu. A kiedy w końcu padała komenda by iść, bo ofiara spełniona, pan Linert grał coś co przeszywało mi serce jak maszyna Singera - fugi Jana Sebastiana Bacha.
Pamiętam nawet msze po łacinie - aż strach pomyśleć jak dawno to było. Ludzie z przyzwyczajenia podążali za liturgią, nie mając pojęcia co ksiądz do nich mówi. Wstawali i siadali. Klękali, po czym znowu wstawali, jak trzoda na polecenie pasterza. Niektórzy znikali w konfesjonałach. Po trzech stuknięciach całowali stułę i wracali do ławy. Panie rezerwowały swoim mężom miejsca torebkami. Panowie, kapeluszami z rondem. Żeby przypadkiem nikt nikogo nie podsiadł, gdy drewnianych budach odpuszczano im grzechy. Pamiętam doskonale swoją pierwszą spowiedź przed pierwszą komunią. Szczególnie tę kartkę z grzechami, którą mój starszy brat znalazł piórniku. Stanął na palcach z podniesioną ręką i wyrecytował wszystko rodzicom. Musieli mieć niezłą uciechę, bo ich siedmioletni synek - jaka się okazało - od dawna cudzołożył. Brat chciał mnie uchronić przed wstydem w konfesjonale. Tak przynajmniej to tłumaczył.
Jeszcze to kadziło. Duszące i słodkie. Palone w kostkach przypominających kalafonię, jakiej ojciec używał do smarowania smyczka od skrzypiec. Ministranci wkładali go do głowic zawieszonych na metalowych łańcuszkach. Potem, machając nimi jak wahadłem, rozpalili ogień. Pamiętam ten zapach głownie z pogrzebów. Wówczas w kościele unosiła się woń śmierci. Były też inne zapachy: niewietrzona zakrystia śmierdziała tanim winem i potem, a białe wykrochmalone koronki na ołtarzu, szarym mydłem w kostkach. W rzeźbionych dębowych ławach, jeśli pogrzebać scyzorykiem, kryły się warstwy kilkuletniego brudu. Z nudów drapałem w nich paznokciem, jakbym restaurował obraz. Równie żałośnie wyglądały książeczki do nabożeństwa z poplamionymi płóciennymi okładkami, a w nich setki odcisków palców - anonimowe ślady ludzi szukających zbawienia.
Gdy pan Linert uderzał w organy, ja zaczynałem podróż. Po lewej stronie ołtarza zasiadał staruszek z białą brodą i sztab aniołów obnażających różne fragmenty ciała. To fascynowało mnie najbardziej. Nie były to dzieła Michała Anioła, ale jedyne freski we wsi. U podstawy ołtarza, na srebrnym półmisku, namalowana też była odcięta głowa. Wyglądała jak żywa, z otwartymi oczyma i rozchylonymi delikatnie wargami. O tym, że należała do Jana Chrzciciela dowiedziałem się dopiero lata później, słuchając opery Richarda Straussa. Na lekcjach religii ksiądz nie zgłębiał tematu, o to kto i dlaczego zabił apostoła. Kiedy cieknąca z malowidła krew zwiastowała nadejście mdłości, uciekałem wzrokiem wyżej. Ołtarz był pastiszem krakowskiego dzieła Wita Stwosza - tak sobie fantazjowałem. Widziałem je kiedyś w albumie u dziadka. Od nas ludzie rzadko jeździli do Krakowa.
Za to Kraków, raz w roku, przyjeżdżał do nas z duszpasterską wizytą. Był wysoki i chodził w purpurowej pelerynie. Miał eleganckie buty i rozdawał dzieciom cukierki. Nazywał się Wojtyła. To on bierzmował nastoletniego Bogdana, zanim biały dym uwięził go w Watykanie. Później to jego wynoszono na ołtarze w polskich kościołach, zapominając o Bogu wszechmogącym w trójcy jedynym. Ludzie na wsi zaczęli modlić się do Syna tej ziemi, a dopiero potem do Chrystusa z tamtej. To było łatwiejsze niż wiara w cuda. Pamiętam też ostatnią lekcję religii w mojej karierze, z nowym księdzem, również z Krakowa. Miał nawet stopień doktora teologii. Poszedłem na katechezę z otwartym sercem i pęczniejącym umysłem. Ale gdy ponownie usłyszałem historię o gadającym wężu, podziękowałem doktorowi od siedmiu boleści. Przy okazji podziękowałem też Kościołowi.
Dziś moja dłoń jest większa od tamtej mosiężnej klamki. Zmądrzałem i nie przykładam do niej języka. Ale czasem, gdy bywam w Polsce, wpadam do rezerwatu pod wezwaniem Św. Jana Chrzciciela. Kościelne malowidła są wciąż takie same. Organy jak stały, tak stoją. Tylko ja jestem gdzieindziej. Mój stary kościół wywołuje we mnie nowe emocje. Czuję dokładnie to samo, gdy wchodzę do synagogi lub meczetu - zupełnie nic - odgryzłem pępowinę. Jednak z przyzwyczajenia zanurzam palce w kropielnicy, jakbym chciał sprawdzić, że woda wciąż jest święcona. Zwiedziłem kawał świata, ale w tych obrazach, zapachach i dźwiękach kryje się coś niezwykłego. To wehikuł czasu, a ja nim podróżuje. Nigdzie indziej zmysły człowieka nie są tak oblężone jak w polskim kościele. W nim także rozegrała się moja scena z Potopu. Obroniła się Częstochowa, ja także się wyzwoliłem.